— Maryo! uspokój się na Boga — prosił młody człowiek.
Jermoła wśród tego zamętu miał czas oprzytomnieć trochę: twarz jego przybrała wyraz poważny i smutny.
— To dziécię — odezwał się do niego ojciec wzruszonym i przerywanym głosem, — dziécię, które znalazłeś pod dębami przed dwunastu laty... jest synem naszym. Unikając przekleństwa, którém nam groził ojciec, szpiegostwa ludzi, którzyby nas przed nim oskarżyli, gdyby się mogli domyśléć potajemnego małżeństwa, musieliśmy się wyrzec go i porzucić na czas... zapomnieć o niém... Ksiądz, który nam ślub dawał i chrzcił to dziécię, poświadczy; człowiek, który je tu przywiózł....
— Mógł to być syn wasz — odparł powoli starzec, któremu sił przybywało w chwili stanowczéj — ale dziś to jest tylko dziécię moje. Widzicie, że nie zna matki, że przed ojcem tuli się do mnie: jam go wychował, chléb sobie od ust odejmując, pracą mojéj starości... Nikt mi go odebrać nie może... Radionek mnie nie opuści.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.