Kobiéta słuchając zachodziła się od płaczu; Jan podtrzymywał ją płonąc na twarzy najrozmaitszemi uczuciami.
— Na Boga! — zawołał — dobrą wolą czy nie, musisz nam oddać to dziécię, na którego uścisk czekaliśmy lat tyle.
— Gdybym je oddał, dziécię to nie poszłoby za wami: ono was nie zna — odparł Jermoła — ono nie opuści starca, który je przysposobił.
Radionek stał zbladły i pomieszany. Matka wyciągała ku niemu ręce, oczy jéj mówiły do niego, usta go wołały, tajemna siła przywiązania macierzyńskiego ciągnęła: łzy poczęły mu zwilżać źrenice.
— Wszystko, co chcesz za naszego syna! — zawołał Jan.
— A czegóż ja od was chciéć mogę — oburzył się stary Jermoła — cóż możecie mi dać, coby zapłaciło za moje ukochane dziecko? Nic od was nie potrzebuję, tylko mi umrzéć przy niém dozwólcie spokojnie.
To mówiąc, stary się rozpłakał, nogi się pod nim zatrzęsły: szukał ściany, aby się o nią
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.