cone ku dębom, wargę obwisłą, głowę opadłą, a bezsilne ręce wyciągnięte i skostniałe.
Zbliżywszy się musiała go targnąć kozaczycha i buzowała po swojemu, nie szczędząc wyrazów, bo innego nie obmyśliła sposobu.
— Oszalałeś stary durny Jermoło, a toż ci go nie na zarznięcie wzięli!... to go zobaczysz... Przeżegnaj się... to grzéch...
Nierychło potrafiła go ocucić: rozbeczał się stary, począł szlochać, niewyraźnemi narzekać wyrazy, wreszcie jakoś przyszedł do siebie.
— To darmo — rzekł — wszystko się skończyło: nie ma już mojego Radionka. Jest panicz w Małyczkach, ale dziecka u mnie nie ma i nie będzie.
I począł tłuc naczynia garncarskie, wyrzucając je za drzwi.
— Do czego to — zawołał — na co mi to: wrócę do dawnego życia, chcę zapomnieć że on był tutaj, że miałem syna. Wiem ja, co oni z nim zrobią: oni mi go obałamucą, zepsują. Nie potrafi jak dawniéj słodka dziecina mówić ze mną i śmiać się serdecznie; będzie mu tęskno za ich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.