Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

i gdy go pytali co mu jest, uśmiechał się tając z bolem.
Dawne życie, piérwsze lata młodości spędzone w swobodzie wiejskiéj, w pracy i weselu nieopatrzném, dziś ciężyły nad dzieciną kamieniem; zmiana trybu, gwałtowne przejście jak przesadzenie rośliny zmęczyło tę biédną istotę. W nocy, we snach przypominała mu się chata, wesołe ranki nad garncarską robotą, wycieczka na rzekę i do lasów, i to wolne bujanie po świecie, w którém czuł się już sobą, czémś oddzielném i samoistném. Tu słodkie wprawdzie, ale krępowały go więzy: uczyniono go napowrót dziecięciem, otoczono staraniem zbyteczném, obawiano się o niego, obwarowano tysiącem ostrożności, nie dając rozwinąć się woli.
Pozbawiony natury, powietrza, słońca, do których przywykł, tęsknił za niemi jak za Jermołą.
Dobrze mu było przy matce i ojcu, ale wzdychał za wczorajszém sieroctwem; w ostatku ta walka i przerabianie się zmogły go i chorzeć zaczął.