na piecu garnuszek starannie przykryty, pełen kaszy, któréjby i na dwa dni stać mogło.
Nazajutrz tak samo dzień przepędził i bez przerwy codzień chodził Jermoła do dworu, aż wreszcie udało mu się Radionka spotkać przechodzącego uliczką pod częstokołem. Nie wytrzymał, syknął na niego, a chłopak jak wryty się zatrzymał.
— Radionku — zawołał Jermoła — na miłosierdzie Boże, przyjdź do mnie i powiedz choć słowo.
Na ten głos tak znajomy, choć stłumiony i cichy, chłopak wzdrygnął się, poskoczył i jednym rzutem był już na płocie.
— A! ojcze! to ty! co tu robicie?!
— Cicho! cicho! nie wydaj mnie... Przyszedłem dla ciebie.
— Dawno?
— Dni kilka.
— Gdzie siedzisz?
— W pustce po starym Prokopie.... O! nie wydawaj mnie: będziemy widywać się co wieczora... ale bądź ostrożny synku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.