Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/305

Ta strona została uwierzytelniona.

warstwy niedogniłych liści strumyk czarny, wiodąc za sobą odrębną roślinność, trzymającą się jego brzegów; gdzieniegdzie rozlewa się szerzéj w trzęsawice i błotko, rokiciną i trzciną zarosłe; to znów opada, ścieka i przerzyna się ciasno wymytemi rozpadlinami. Naprzemian to gąszcze ciemne, polanki i łąki, to bory wypalone i przezroczyste, to zapusty młode a ściśnięte, to znowu błota, niziny, zarośla. Najsmutniejsze ze wszystkiego są przestrzenie, przez które przeszła puszczona nieostrożnie pożoga, z wysokiemi okopconemi pniami, żółtemi sosen gałęźmi, zniszczonemi trawy, ciężko, choć późniéj bujnie porastającemi na pogorzeliskach. Czasem wśród majestatycznéj ciszy zaszumi ptak, zaszeleści swawolna wiewiórka, przeciągnie kruk krakając głodny, lub czarny bocian mieszkaniec niedostępnych lasu głębin; skoczy koza pierzchliwa, i znowu milczy pustynia poważna, drzémiąca staruszka. Im daléj idziesz, tém mniéj śladów ludzkiéj stopy: zrazu to droga, to ścieżka, to wydeptane przejście, to pień ścięty, to na ziemi struga trzasek żółtych, gdzie