rozgniewawszy się nawet; milczał tylko i to była największa kara dla ludzi, gdy do kogo mówić nie chciał, a twarz odwracał. Jaki pan, taki kram; i stary kozak, co mnie miał w ręku, i inni dworscy nie byli źli: prędkom się oswoił z niemi. Popędzali mną trochę, wyręczali się, ale najwięcéj nogi cierpiały na posyłkach, a nie pamiętam nawet, żeby mnie kto trącił lub połajał. Kozak bywało mówi zawsze: to sierota, biédactwo, nie godzi się nad nim znęcać. I zapomniało się życie pastusze, a w kilka tygodni potém, spotykając na grobli starego Hryndę i moich dawnych wiejskich towarzyszów pasterstwa, tylkom się do nich zdaleka uśmiechał, pokazując szarawary z czerwoną wypustką, ale do lasu już nie miałem ochoty. Służba nie była ciężka: pan chciał mnie miéć przy pokoju i do tego tylko wprawiali. Koło niego niebardzo się kto strudził: najwięcéj sam sobie usługiwał, rzadko zapotrzebował człowieka, a obchodził się po ojcowsku. Ze starym kozakiem tak byli jak bracia, tylko kozak często gdérał na niego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.