— E! to sowa! — rzekł sobie siadając stary — usiadła gdzieś na dębie i piszczy; ale przysiągłbyś, że dziecko:.... jakto one udawać umieją....
Posłuchał, płacz stawał się coraz wyraźniejszy i boleśniejszy.
— Nie! to nie sowa, to coś niepojętego: trzebaby pójść zobaczyć, może jakie nieszczęście. Ale coby to być mogło?
To mówiąc, chyżo się porwał, czapkę na uszy wcisnął, kij wziął do ręki i nawet o ulubionéj zapomniawszy fajeczce, za drzwi wyskoczył. Na progu już przekonał się, że najmniejszéj wątpliwości nie było, a krzyk nie sowa pewnie, ale biédne jakieś wydawało dziécię. Przeraziło to prawie starca i kierowany głosem, począł szukać zkądby pochodził; zwrócił się zaraz ku ogródkowi i ujrzał coś bielejącego pod najbliższym dębem. Oczy go stare nie zwodziły: na garbie mchem zielonym okrytym, obwinięte w bieliznę, kwiliło niemowlę.
Dziécię! dziécię porzucone, opuszczone od rodziców! — to się w głowie staruszka pomieścić
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.