Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jermoła.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy światło znów zabłysło, a stary przybiegł do kwilącego znowu dziecięcia, podziwienie jego i przestrach wzrosły do najwyższego stopnia. Dziécię to widocznie nie było wiejskie: samo spowicie dowodziło tego. Jermole w głowie się pomieścić nie mogło, jakim sposobem, z jakichkolwiekbądź powodów, matka czy ojciec potrafili wyrzec się téj maluczkiéj istoty niewinnéj, na którą patrząc płakał z litości i wzruszenia.
W istocie od usłyszenia piérwszego płaczu do téj chwili, nieznane jakieś uczucie owładywało starcem dotąd spokojnym: czuł się poruszonym, przelękłym, ale zarazem ożywionym, jakby o lat dwadzieścia odmłodniał. Z ciekawością zbliżał się do zagadkowéj istoty, którą los, jakby ulitowawszy się nad jego osamotnieniem, rzucił mu na pociechę właśnie, gdy myśl szukała jakiegoś węzła, coby go jeszcze ze światem połączył.
Dziécię starannie obwinięte, było widać przysłonione umyślnie w ten sposób, aby z pieluch nawet pochodzenie jego wydać się nie mogło.