Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.
—   94   —

żeby to miał być zły człowiek, i owszem, ze wszech miar szanowny dziwak, ale do niego przystąpić niepodobna. Jak się raz zamknął na tym zamku ze starym sługą, ludzkie oko go prawie nie widziało. Od ludzi ucieka formalnie, zakazał kogokolwiek bądź przyjmować.
Hrabina, ochłonąwszy, zdawała się słuchać z pewną ciekawością nie przerywając wcale. Zamorski mówił uśmiechając się zwolna, jakby nie czuł, jakie czyni wrażenie i niczego się nie domyślał. Udawał dobrodusznego.
— A, już to, że o takiego drugiego oryginała trudno, to pewna — mówił Zamorski. — Całe dnie i tygodnie spędza czasem w lesie, śpi po budach, ale u swojego strzelca, kawałkiem chleba i wodą żyć gotów, byle głód zaspokoił, a zdaleka cień ludzki zobaczywszy, zmyka jak przestraszony.
Hrabina nie odzywała się ni słowa.
— Raz, przypadkiem zabłądziwszy — mówił dzierżawca — znalazłem się w lesie pod tym jego zameczkiem, w którym on mieszka. Ruina, powiadani pani hrabinie dobrodziejce, ruina dla puszczyków nie dla ludzi, dziura okropna. W koło gęstwina lasów nieprzebyta. Ja nie wiem jak ten człowiek tam sam lat tyle przeżyć może.
— Mnie się to tak dziwnem nie wydaje — przemówiła wreszcie hrabina Wanda — nawykł do tej samotności, i jeśli mu z tem dobrze...
— Zapewne; ale szkoda takiego człowieka — rzekł Zamorski — ci co go dawniej znali, odchwalić się nie mogą, i zdolności i charakteru, i serca pana Krzysztofa.
— Ruina majątkowa do tego musiała go przyprowadzić — cicho i w stronę patrząc z pewną obojętnością rzekła hrabina.
— Teraz-że dzięki Bogu Pobogowie z niej wyszli tryumfalnie — odezwał się Zamorski — pan Paweł