Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
—   99   —

wolni, jak Bóg przykazał, w pocie czoła chleb razowy pożywamy. Każdy idzie swoją drogą, a drogi nasze rzadko się schodzą.
— Prawda! prawda! rozumny z was człek, panie Wilczek, rozmówić się z wami miło, — począł idąc ku chacie Zamorski — dlatego wracając z Zamostowa, a mijając wasz dworek...
— E! chałupę — poprawił Wilczek.
— Dom — rzekł Zamorski — zachciało mi się wstąpić, aby was zobaczyć.
— Bóg zapłać! — czemże jegomości mam przyjmować?
— Dobrem sercem — przerwał Zamorski — niczem więcej.
— Świeżuteńkie mleko! — rzekł Wilczek. — Dosiu, daj szklankę, to nie może zaszkodzić.
— A, proszę — ozwał się Zamorski i nie wchodząc do chaty usiadł na przyźbie Wilczkowi, który stał, wskazując miejsce obok siebie.
Dosia zawinęła się żywo około mleka. Z za drzwi pokazała się blada twarz pani Wilczkowej i znikła.
— Bardzo sobie tu pięknie mieszkacie — ozwał się Zamorski oglądając do koła — dalipan, do zazdrości.
— W istocie, ani w raju by mi lepiej być nie mogło — począł patetycznie zawsze Wilczek. — Nie ma dnia i godziny żebym w duszy temu zacnemu człowiekowi nie dziękował, który mi tu dał przytułek. Tu mi się dopiero wieść poczęło, tu odetchnąłem i zasmakowałem w życiu. Niech mu Bóg po wsze czasy błogosławi.
— Zacny człowiek to prawda, ale że dziwak to dziwak — wtrącił dzierżawca.
— Dlaczego dziwak? — ofuknął Wilczek — albo on nie ma prawa drugich tak samo nazywać. Czyni co jego naturze przystało! Wszakci wszystkich