Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.
—   102   —

Wilczek ręce powkładawszy w kapotę powracał do domu, gdy mu Dosia zapłoniona drogę zabiegła przed samemi drzwiami. Jakiś dziwny wyraz zmienił jej twarz zwykle spokojną i uśmiechającą się poważnie, zdawała się niemal rozgniewaną.
— Bóg widzi — zawołała do ojca — żem nie podsłuchiwała was, samo w uszy wpadło, ale cóż bo ten pan plótł? Co? oni naszego jegomości chcą żenić? czy co?
Wilczek spojrzał na dziecko i zdziwił się, tak Dosia była oburzoną i rozdrażnioną.
— A to piękna rzecz! — dodała żywo — piękna rzecz! A jemu to na co? Chcą go znowu wciągnąć tam, zkąd on musiał uciekać, tak mu dopiekło. Piękni ludzie! dobrzy przyjaciele! nieprawdaż tatku? I jeszcze się chcą wami do tego posługiwać? Zapewne!
Wilczek patrzał zdziwiony tem wystąpieniem.
— A tobież dziewucho, co do tego? — zapytał bez gniewu, ale seryo — hę?
— Jakto? a toć my go tu wszyscy kochamy, jak ojca — dodała Dosia — i pozwolemy na to, żeby mu kamień do szyi przywiązali tacy przyjaciele, jak oto ten.
Zkądże wiesz, że kamień? dziecko jakieś? — śmiał się dziwnie Wilczek — cóż tobie jest?
— Co? złości mnie biorą! — mówiła Dosia. — Zkąd taka nagła miłość dla naszego jegomości, zkąd ta opieka? Toć to wszystko nie daremne. Gdyby oni go kochali, mieli czas przecie wcześniej o nim pomyśleć.
— A co ty tam rozumiesz! — westchnął stary — ot, nie bałamuć lepiej i idź matce pomagaj. Po co tobie i nam mięszać się w te sprawy. Co nam do tego, co on z sobą pocznie?
Zawstydziła się nieco Dosia, fartuszek podniosła ku zapłonionej twarzy, popatrzyła na ojca, pokraśniała mocniej jeszcze, zamilkła, zawróciła się nagle i pierzchnęła w głąb’ chaty. Wilczek zadumany siadł