Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

, a że na mężu potrafisz wymódz co zechcesz, za to ja ręczę.
— Ja za mąż iść tak prędko nie myślę — odezwała się Liza — będę wybredna, potrzebuję kogoś, kogoś, coby miał choćby suknie lepiej skrojone, niż nasi wiejscy eleganci.
Pan Teodor śmiać się zaczął.
— Nie jesteś pani wiele wymagającą — zawołał.
Wchodzili właśnie na ganek folwarku, gdzie się i Misia znalazła, a tuż i sam Zamorski pośpieszył. Dziedzic puścił rękę Lizy, która zarumieniona od żywej rozmowy, powiodła okiem tryumfującem po rodzicach. Zdawała się mówić siostrze i ojcu: Pierwsza bitwa wygrana.
Okrągluchna mama pośpieszyła także powitać wesołym swym śmiechem przybywającego pana Teodora, który dziwnie jakoś miło i dobrze uczuł się na folwarku, wśród tych poczciwych wieśniaków. Porównywał ich w duchu z towarzystwem, do którego był, nawykły, a porównanie całkiem na korzyść Zamorskich wypadało.
Gdy po chwili weszli do quasi saloniku dosyć niesmacznego, przez który do jadalnego pokoju, gdzie herbatę podano, przechodzić było potrzeba, zastali już piękną Lizę u fortepianu od niechcenia przebiegającą klawisze jego z wprawą i lekkością zadziwiającą. Zadumana patrzała po salce, biegała oczyma po wchodzących i zdawała się igrać tylko z klawiszami.
Pan Teodor nie mógł się wstrzymać od komplementu o talencie wirtuozki, który mile ucho mamy połechtał.
— Ale bo pan nie wie. Liza na pensyi grywała w koncertach na ubogich, a nauczyciel jej ostatni nazywał ją... jakże ją nazywał, moje serce? — zapytałała zwracając się do Misi — bo mi to nazwisko wyszło z pamięci!
— Klarą Wieck! — szepnęła Misia.