Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
—   114   —

— Tak! tak, Klarwiką ją nazywał — dokończyła pewna już siebie pani Zamorska. — Żeby pan słyszał, jak gra marsz węgierski Liszta, to można zdaleka pomyśleć, że cała kapela, aż się okna trzęsą.
Pochwały matki znacznie ostudziły zapał do idylli pana Teodora, nieznaczny uśmiech przebiegł mu po ustach, wrażenie, jakie Liza przed chwilą na nim uczyniła, zatarło się niezręcznością mamy.
Zaledwie zasiedli do herbaty, gdy Liza, rzuciwszy fortepian, przybiegła. Jakimś trafem (tu wszystko trafem się działo tak, jak było najdogodniej), krzesło jedyne nie zajęte zostało przy panu Teodorze. Piękne dziewczę wśliznęło się śmiało i z niezmiernym wdziękiem poczęło gospodarzyć u stolika, posługując sąsiadowi.
Przy tej zręczności rączki bardzo kształtne, bieluchne, wypieszczone, mogły się popisać z sobą i wzrok starego kawalera długo się na nich zatrzymał. Były jeszcze trochę za różowe, ale w nich płynęła krew młoda!
Przy herbacie mówiono o przeróżnych rzeczach. Liza bawiła wszystkich przedziwnym humorem, rodzice spoglądali na siebie, mówiąc sobie oczami: — Oczaruje go, chybaby był głuchy i ślepy.
Ale pan Teodor na wodzy się trzymał, wdzięk panny wrażenie na nim czynił, którego się lękać zaczynał, był grzeczny, choć widocznie ostrożny i wstrzemięźliwy. Nareszcie, gdy światło podano, a herbata i podwieczorek się skończył, Zamorski z cygarem wyprowadził pana Teodora na ganek. Zostali sami.
— Był pan dziś w Zamostowie? — odezwał się dzierżawca na pół żartobliwie — a cóż, jak tam idzie?
Pan Teodor wygadał mu się z planami swemi.
— Jakże chcesz, żeby szło? — odparł cicho dziedzic — mnie chodzi o to, aby się stosunki nie zerwały. Nie myślę wcale wdawać się w konkury i amo-