Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.
—   116   —

się usunąć, ale Krzyś wzdryga się wspomnieć o tem, zrzeka się najuroczyściej, że życia nie zmieni. Ja go znam, uparty był zawsze, a dziś stwardniał bardziej jeszcze.
— Czyż to ta jedna kobieta na świecie! — dodał Zamorski — przed panem jeszcze cały świat otwarty!
Pan Teodor jak zwykle, uczuł się do zaufania i szczerości ze swym poczciwym dzierżawcą pobudzonym, był w usposobieniu do wywnętrzania się łatwego.
— Tak ci się to zdaje, mój Zamorski — rzekł zbliżając się do niego. — Dla mnie jednak stosowniejszej wiekiem i charakterem partyi nie było; kobieta już nie pierwszej młodości.
Zamorski głową potrząsł. — Tem gorzej! — szepnął.
— Wszystko za nią mówi — kończył pan Teodor. — Nie mogę powiedzieć, bym w niej był zakochany, to prawda.
— A cóż to warto małżeństwo bez miłości! — śmiejąc się dodał Zamorski — my prości ludzie mamy to za prawidło, kiedy się wybieramy w drogę wziąć zapasu jak najwięcej, a gdy w małżeństwo, miłości co niemiara, bo bez niej i ta podróż prędko się sprzykrzy.
Dziedzic stanął zamyślony, westchnął.
Nie mówmy o tem — rzekł cicho — będzie co z tego, dobrze; nie, to nie.
— My panu inną w takim razie znajdziemy — rozśmiał się Zamorski dobrodusznie. — Jak Boga kocham!
Rozmowa na ten raz skończyła się wykrzyknikiem dzierżawcy, bo chmurny pan Teodor za rękę go ścisnął i nie żegnając kobiet, po cichu nazad chciał wyruszyć do dworu. Liza, jakby to przeczuła, ukazała się w ganku.
— Pan już ucieka? — odezwała się — a to ładnie? nie powiedziawszy nam nawet dobranoc. U nas na