Krzysztof oburącz chwycił się za głowę i milczał uparcie. Gwałt sobie zadawał widocznie. Nagle wstał, podniósłszy oczy, które poczęły błądzić po izbie.
— Spiknęliście się na mnie — zawołał. — Słuchaj Teodorze, kochałem cię jak brata, więcej niż tego rodzonego, którego za nieboszczyka uważam; nie godzi się, abyś mnie za to wystawiał na męczarnie. Pierwszą twą bytność odbolałem srodze, chodziłem po niej jak szalony. Uczucia i namiętności gwałtowne dała mi natura, walczyć musiałem z niemi, aby je pokonać. Stłumiłem, — zasklepiły się rany, wy pod pozorem przywiązania przychodzicie je rozdzierać. Jestem stary, szczęścia sobą nie przyniosę nikomu i nikt mi go na ziemi dać nie jest w stanie. Młodość poniosła z sobą złudzenia, sny i marzenia. Niezużyta jej gorączka została mi na lata stare, ale co po niej, gdy nie ma służyć już komu. Wiem, że to co dla was wygląda owocem, jest popiołem; że to co wam wygląda złotem, jest szychem; że to co dla was nieśmiertelnością, jest znikomą chwilą. Życia na nowo rozpoczynać nie chcę. Trupem między żywych nie wejdę. Wasz świat.
— Aleś mi to wszystko mówił pierwszym razem — przerwał Teodor — ja ci więc powiem także: dosyć! Odpędzasz mnie, pójdę i niewrócę więcej. Człowiekowi szczęścia narzucić niepodobna.
To mówiąc, Męczyński wziął za kapelusz.
— Nie gniewaj się... i... bywaj zdrów.
Kilka kroków postąpił wtył, Krzysztof ochłonął był nieco i poszedł ku niemu.
— I ty się nie gniewaj na mnie — rzekł cicho — wstydzę się mojego uniesienia. Siadaj, spocznij.
Męczyński usiadł widocznie uradowany.
— Wiem, że mi źle nie życzysz — dodał gospodarz — ale, wy... wy... ty... nie wychodziłeś ze społeczeństwa, nie zakosztowałeś ciszy, nie pożegnałeś się ze światem. Wnijdź w położenie moje.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —