go granda, bądź dla mnie jednego Krzysiem... proszę cię.
— Chcesz rzeczy niepodobnej — westchnął gospodarz — ja nim nawet sam dla siebie być nie mogę. Ów Krzyś roztopił się gdzieś, rozwiał, zniknął, nie poznaję samego siebie; nie ma mnie we mnie. Com kochał, dziś mi obojętne, czem się brzydziłem, to drogie.
— I niepotrzebnej deklamacyi nauczyłeś się rozmawiając z ludźmi, tylko się bawiąc z bibułą — dodał Teodor. — Jam zimniejszy, ostudzę ciebie Krzysiu, jedź ze mną, zaklinam cię, jedź ze mną. Raz, tylko raz pokaż się w Zamostowie, spokojniejszy będę w sumieniu.
Uśmiechnął się pan Krzysztof.
— Jeśli Wanda jest taką, jaką ją sobie wyobrażam, choć wiem, że zmienić się wielce musiała od tej, którą znałem i pamiętam, na sumieniu możesz być spokojnym, bo nigdy nie pójdzie za ciebie.
— Dlaczego? — spytał nieco[1] Teodor.
— Dlatego, żeś ty nadto człowiekiem... dla niej zbyt zimną istotą. Masz zmysły młodzieńcze, a zdaje ci się, że masz serce, masz może nawet uczucie, ale ono pełza po ziemi.
— Dziękuję — rzekł Teodor nieco urażony. — W istocie, od tych sfer, do których ty Ikarowemi skrzydłami dobijać się chciałeś, spadłeś i połamałeś sobie nietylko żebra, ale klepki w głowie; ja nigdy lecieć nie miałem najmniejszej ochoty. Dla mnie ideałem była... elegancya, przyzwoitość, atłasy i koronki, a pod niemi marmurowe kształty i uśmiech szczerze zalotny. Na starość ideał stał się poważniejszy, lecz jak nie wierzyłem w anioły i heroiny, tak dziś też nadziei spotkania się z niemi wyrzekam.
Trochę się nadąsał pan Teodor, ale to przeszło prędko.
— Powiedziałeś mi prawie impertynencyą —
- ↑ Wydaje się, że brakuje tu jednego wyrazu, najprawdopodobniej przydawki.