rzekł w końcu. — Zdaje się więc, żeśmy się pokwitowali z sobą, piękne za nadobne.
Krzysztof rękę wyciągnął, ujął dłoń Teodora i jakiś czas ją trzymał w swej dłoni, twarz jego, jakby pod wrażeniem wewnętrznej walki zmieniła się i spoważniała.
— Nie potrafisz — rzekł — ani tego rozumieć ani ocenić, ani mi uwierzyć. Uczynię dla ciebie tę ofiarę, największą, jaką w życiu dla kogokolwiek bądź zrobiłem; tak, pojadę z tobą do Zamostowa, stanę przed nią zmieniony, stary, zdziczały, wstręt obudzający, ze wszystkiemi wadami memi, z szyderstwem w ustach i niewiarą. Pojadę z tobą, Wanda spojrzy na mnie...
i pójdzie za ciebie. Coś przecie potrzeba uczynić dla przyjaciela młodości, któremu się dobrze życzy! — Uśmiechnął się smutnie. — Mam się męczyć myślami i wspomnieniami, które przyszedłeś rozbudzić we mnie, będę się męczył mniej może gdy ją zobaczę i... zostanę przyjęty jak zasługuję, powtarzam, trup, który bez paszportu na świat powraca.
Jakkolwiek może przygotowanym był Teodor do tego, iż Krzysztofa nakłoni do opuszczenia choćby chwilowego tej pustki w której się zagrzebał, z podziwieniem nietajonem usłyszał to nagłe postanowienie, prawie z niedowierzaniem.
— Tak, to rzecz postanowiona — odezwał się żywo Krzysztof, wlepiając w niego oczy — teraz gdybyś ty chciał, nic mnie od tego odstręczyć nie może, jadę, powinienem. Niech się to raz skończy i rozwiąże. Możesz-że wymagać więcej?
Pan Teodor rzucił mu się na szyję,
— Krzysiu! tak! bardzo dobrze, jedź ze mną, lecz na miłość Boga, nie z tem usposobieniem, nie z tem szyderstwem na ustach.
— Na ustach mogę to tylko mieć, co będę miał w sercu — zawołał gospodarz — nauczyła mnie samotność jednego: kłamać nie umiem. Mówisz, że deklamuję? może to być; słowo, którego używałem mało,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 128 —