Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.
—   129   —

stało się dla mnie świętem, płynie mi z serca. Gdybym chciał, to go ani powstrzymać, ani skrzywić nie potrafię. Z góry więc powiedzieć ci nie mogę, ani jakim będę, ani co usta moje poruszy: uczucie, czy szyderstwo.
Teodor znalazł się nagle w położeniu człowieka, który dopraszał się czegoś usilnie bez nadziei otrzymania, a nagle zdobywszy to czego pragnął, nie wie co ma począć ze zdobyczą.
— Ha! więc jedziemy! — rzekł — jedziemy! Kiedyż? jak?
— Natychmiast — odpowiedział pan Krzysztof — nosić się z tą myślą wyjazdu nie umiałbym, ona by mnie spaliła. Słowo się rzekło... jedziemy.
— Do mnie najprzód — dodał Teodor. — Nim staniemy w Zieleniewszczyznie, czas na odwiedziny przyzwoity minie. Nocujesz u mnie, jutro jesteśmy w Zamostowie. Czy każesz się spytać wprzódy o pozwolenie?
— Po co? — rzekł brwi marszcząc Krzysztof — dlaczego? Nie może mi być wzbronionym wstęp do jej domu. Opowiemy się u drzwi, nie zechce mnie przyjąć? tem lepiej; przyjmie...
Cichym szeptem dokończył spuszczając głowę.
Można sobie wyobrazić przerażenie starego sługi, gdy go zawoławszy, pan Krzysztof kazał tłómoczek pakować.
Niedowierzając swym uszom stał długo biedny stary, patrząc panu w oczy i naostatku zapytał:
— A ja?...
— Zostaniesz w domu, bo i ja jutro się tu powrócić spodziewam. Jadę do pana Teodora.
Jakiś czas postawszy jeszcze, jakby oczekiwał na odwołanie nieprawdopodobnego rozkazu, stary się poruszył mrucząc. Tysiące trudności stawało na przeszkodzie spełnienia woli pana; o tłómoku od lat kilkunastu nieużywanym nie miał wyobrażenia stary sługa, nie wiedział co do niego wpakować. Świąte-