Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.
—   6   —

dził niepotrzebując patrzeć, machinalnie, jak człowiek nawykły do codziennego ich przebywania. U góry przy drzwiach pół już otwartych stał już Staszuk, czatujący na wracającego. Nie powiedzieli jednak do siebie ni słowa.
W przedpokoju sklepionym, jak wszystkie izby zamkowe, było widocznie gospodarstwo Staszuka, który tu miał stoliczek u okna, a w drugim końcu za wypłowiałym parawanem papierem okrytym — sprzęt, który chciał ukryć przed oczyma ludzkiemi. Jak tu, tak wszędzie znać było opuszczenie smutne. Drzwi ledwie się przymykały, podłoga pogniła świeciła dziurami. Okna okrywał pył oddawna nietknięty.
Za tą izbą następowała druga obszerniejsza znacznie z oknami na dwie strony i kominem ogromnym. Tu stary sprzęt rozsypany po kątach ginął w wieczornych mrokach. Niedobrane te resztki z dawnych wieków, godziły się z sobą tem tylko, że wszystkie były zużyte i stare. U jednego z okien widać było stolik z kilku książkami i na ścianach wisiały wysoko ciemne portrety w ramach czarnych i niepomiernych. Na kominie zegar poważny nieodzywał się już oddawna. Około niego para naczyń otłuczonych zdawała się przeznaczoną na kwiaty. I w tym pokoju nie zatrzymał się przybyły, przeszedł go zamyślony i skierował się na prawo przez drzwiczki ciasne, do sypialni.
Staszuk szedł za nim zwolna, gładząc łysinę.
W sypialni stało łóżko ubogie i skromne, stół i szafa, trochę przyborów myśliwskich rozwieszonych było na ścianach. Jedną z nich zajmowała stara szafa gdańska popsuta i na nowej już, ledwie ociosanej, nodze oparta.
Stare krzesło z poręczami wysokiemi czekało jakby na swego pana, który siadł, a pies przybyły z nim zbliżył się i głowę mu położył na kolanach.