Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
—   134   —

urokowi tego wejrzenia i wyszedł rozmarzony mocniej niż kiedy.
— Siedziałeś ze spuszczonemi oczyma — odezwał się, gdy weszli w ogród i oddalili się od folwarku — nieuważałeś nawet pewnie pięknych panienek. Co to za wyśmienite dziewczęta! naiwne, proste, wieśniaczki! Prawdziwie, nie mogę się niemi nacieszyć! Porosło to u mnie na grzędzie, jak polne maki.
Krzysztof się uśmiechnął.
— A tak — rzekł — doskonałe porównanie, teraz są jak różowe kwiatki makowe, ale w nich już jak w makach zaród trucizny. Będzie z tego doskonałe opium na upojenie czyjeś.
— To są dzieci, naiwne istoty!
Rozśmiał się jeszcze głośniej pan Krzysztof.
— Szczególniej ta, która za wami, panie Teodorze, nieustannie oczyma wodziła.
— Za mną! co się dzieje!
— Tak jest — powtórzył Krzysztof. — Tyś ślepy. Zamorski ma na ustach swe ubóstwo i chreczkosiejstwo, panny udają skromne dziewczątka.
Teodor okrutnie się oburzył.
— Pessymistą jesteś! — zawołał — ja tych ludzi znam, co ty mi mówisz. W takiem usposobieniu jak twoje, w istocie nie pozostaje nic, tylko się zamknąć na puszczy.
— Ja też to uczyniłem — dodał Krzysztof spokojnie.
Rozmowa skończyła się na tem wprawdzie, ale Teodor oburzonym pozostał na brata, za dziwny sąd wydany o Zamorskich; nie mógł mu darować tego. Wolał już zmilczeć, aby nic więcej nie słyszeć.
Zamorscy ujęli go sobie już byli zupełnie, wierzył im, może oczy Lizy przyczyniały się też do nadania wdzięku domowi całemu, choć się sam do tego nie przyznawał przed sobą. Miał za złe Krzysztofowi, iż śmiał widzieć ich inaczej i nieoceniać tej wieśniaczej prostoty i dobroduszności.