Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.
—   20   —

nie śmierdząca, bo wina u nas nie ma, a piwo kwaśne.
— Dawaj wódki! — krótko odezwał się Paweł i rękę wyciągnąwszy, nalany kieliszek wychylił szybko.
— A krupnik?
— Daj co masz — trochę niecierpliwie dołożył gość — nie jestem rozpieszczony.
Staszuk milcząco zaczął nalewać na talerz, postawił go przed panem Pawłem, i z rękami założonemi w tył stanął, oddaliwszy się ku drzwiom. Gość jadł chciwie, ale nie myśląc i widocznie jeszcze pod wrażeniem rozmowy, którą przebył. Stary sługa znikł po chwili powrócił z miską nakrytą, na której ukazała się po odsłonięciu słomka pieczona.
Widocznie rad był zawiązać rozmowę, bo spełniwszy swe obowiązki, poprawiał co chwila ciągle co wcale nie potrzebowało poprawy, krzątał się i chrząkał, usiłując na siebie zwrócić uwagę. Udało mu się to, gdyż Paweł z zamyślenia wyszedłszy, westchnął, popatrzał nań i zdawał wyzywać na słowo.
— Niech pan go nie jątrzy i gniewa — szepnął Staszuk — on to odchoruje; do czego się to przydało. Starego nie przerobicie, to daremnie, dajcie mu w pokoju tak żyć, jak dotąd.
— Nic się nie odmienił — rzekł jakby sam do siebie pan Paweł.
— Ani na włos, harda dusza w ubogiem ciele — mruczał sługa — dajcie mu pokój, my już tu dobijemy się do brzegu, do którego niedaleko. Co jego świat obchodzi! on żyje przeszłością, z książkami, w lesie, z drzewami, z psami, jemu nic więcej nie potrzeba.
— Aleby mógł żyć tam samo wygodniej i milej u umie w Pobogowszczyznie, albo w Złotowie.
Staszukowi oczy zabłysły i o mało talerza, który w ręku trzymał dla formy, nie puścił.
— A no w Pobogowszczyznie ten luter siedział, a w Złotowie przechrzta — zawołał.