— Tak to było, alem ja i Pogowszczyznę i Złotów i wszystko odkupił.
Staszuk się przeżegnał, uśmiechnęły mu się usta, jakieś rozrzewnienie odmalowało się na jego twarzy pomarszczonej i smutnej, nie myśląc zbliżył się machinalnie do siedzącego, pochwycił go za rękę i pocałował staruszek.
— Mój panie, gdy umrę, każcie mnie tam pochować, jam się w Złotowie urodził! — zawołał.
— Przyjdźcie tam lepiej żyć — rzekł sucho Paweł — namów na to pana, dam wam dom i wszystko czego potrzebować może.
Staszuk głową potrząsł.
— Ani ja, ani pan, ani w świecie nikt go na to nie namówi — rzekł cicho — o tem nie ma co myśleć, na niczyjej łasce żyć, choćby na królewskiej nie zechce i nie będzie. Zrośliśmy się z tą pustką i z tym lasem.
— Z czegóż żyje? — zapytał Paweł.
Sługa ramionami ruszył, usta wykrzywił, po łysinie się pogładził.
— Co tam to nasze życie kosztuje? — począł powoli. — Jest nas tu czworo wszystkiego, jaśnie pan, ja, Katarzyna i chłopak wisus, co przy koniach, ot i wszystek dwór... To się z lasu cokolwiek co rok sprzeda albo kłód, albo drzew, albo tam jakiego materyału, to bywało trochę dziegciu się wypędziło, ot i tak się bieda klepała i klepie. Żebyśmy głodem marli, nie powiem, albo żebyśmy w rozkoszach opływali, także nie, pan, gdy pora po temu, całe dnie na polowaniu, nie bez tego, żeby co nie przyniósł na kuchnię. Skórki się sprzedało. Na złą godzinę resztki srebra co było jeździłem do miasteczka sprzedawać, ale już od dwóch lat jakoś się obchodzimy. To panie, żelazny człowiek, a złota dusza. On wszystko zniesie, będzie żył o kawałku razowego chleba i o wodzie, i nic mu, a o drugich się troszczy tylko. Jak mało, będzie zmyślał, że chory i jeść nie może, aby nam zostawić. Nigdy nie zamruczy, nie poskarży się nigdy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —