Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.
—   23   —

— Jest temu lat piętnaście, przed naszą ostateczną ruiną, nikomu to nie tajne, mieliście szczere przywiązanie do panny Wandy Romińskiej...
Usłyszawszy to imię, Krzysztof zbladł i wyprostował się.
— Odmawiam waćpanu prawa wchodzenia w moje uczucia i serce... dosyć...
— Panna Wanda musiała wyjść za hrabiego Eugeniusza... i dziś jest bezdzietną wdową...
Paweł uśmiechnął się patrząc na brata, który w tej chwili, zawołał śpiesznie po dwakroć: — Dobranoc, żegnam! dobranoc!
I drzwi od sypialni zatrzasnął. Paweł postał jeszcze i wolnym krokiem zwrócił się do przedpokoju.
W sypialni otworzyło się okno, wieczór był wiosenny, a raczej noc pół senna, pół ciemna, bo natura rozbudzona do życia spać długo nie ma czasu, część nieba jaśniała nadzieją jutrzenki, powietrze było przejęte wonią liści młodych, słowiki śpiewały, żaby wtórowały im wrzaskliwie; w dolinie i lasach cisza zaległa głęboka. Pan Krzysztof wsparł się na ręku i zadumał smutnie, ta pora odrodzenia oddziaływała na niego, czuł się odmłodzonym wspomnieniami.
Z całej rozmowy z bratem zostało mu i utkwiło w pamięci jedno słowo: Wanda była wdową... On, co zerwał na zawsze z życiem i nadziejami, gniewał się sam na siebie, że kusiciel mógł go wyrazem jednym wprawić w niedający się zwyciężyć niepokój ducha.
Długie lata pracował nad sobą, ażeby właśnie ukoić w sobie uczucia, uśpić wspomnienie, zatrzeć obrazy, które pierwsze lata życia zostawiły, przewalczył i przecierpał wiele, nim doszedł do zwycięztwa, a teraz, teraz jedno słowo, myśl jedna zburzyła ten cały gmach rezygnacyi, budowany powoli, po cegiełce. Gniewał się na brata, ale daleko więcej na samego siebie, odkrywszy, że był tak słabym, tak ułomnym,