jak niegdyś. Cały niemal wiek pracy ciężkiej stracony...
Z ironicznym uśmiechem na ustach Krzysztof zbliżył się ze świecą do zwierciadła, jakby sam sobie chciał przypomnieć, że był starym, że mu już marzycielem zostać nie było wolno. Wypełzła głowa, zmarszczki, pomarszczone czoło, zwiastuny starości... zgasłe oczy... pokrywały jak popiół niedogasłe żary.
W myśli, w sercu, echem nieustannem, niepokojącem, odzywało się jedno i jedno:
— Wanda żyje i jest wolną.
Duszno mu było w izbie sklepionej, choć okno jej otworzył, a w dolinie głuchy turkot zwiastował odjazd natręta; party jakąś potrzebą gwałtownego ruchu, powietrza, swobody, pan Krzysztof wybiegł do pierwszej izby naprzód. I tu mu było zaciasno. Stojący w pośrodku stołek przypominał bytność brata, odsunął go w kąt ruchem gwałtownym. Rozbita fajka na stole świadczyła o rozmowie natrętnej, zrzucił jej szczątki w kąt na ziemię. Zdawało mu się, że się w ten sposób uwolni od natrętnych przypomnień, związanych z bytnością brata. Ale i to nie pomogło nic.
Stukotem zwabiony Staszuk, który już był zrzucił kapotę, na pół rozebrany zjawił się przestraszony w progu. Spojrzeli na siebie, pan Krzysztof chwycił za czapkę i szybko wybiegł z pokojów. Pociemku przeszedł wschody, spuścił się z ganku w podwórze, na którem psy śpiące zbudziły się niespokojne. Podwórzec był mu za ciasny, znajdował powietrze dusznem. Szybkim krokiem przeszedł ciemną bramę i znalazł się na pochyłości wzgórza pod zamkiem.
Niebo okryte blademi gwiazdami miał nad głową, w krzewach piały ciągle słowiki... świat był młody... a jemu życie się kończyło na próżnem, śmiesznem pragnieniu bezsilnem.
— Ten człowiek przyniósł mi z sobą szaleństwo — odezwał się sam do siebie półgłosem — chciał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.
— 24 —