Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.
—   26   —

Chciał się zwrócić miarkując krok ku zamkowi. Stał właśnie w miejscu, gdzie niedawno z nieociosanego dębu krzyż kazał postawić i nieopodal od niego ławę. Rzucił się na nią, czując się złamanym.
Nic nie mogło uwolnić od wspomnień, które go rojem obsiadły. Przeszłość stanęła przed nim tak żywą, jakby nie była przeznaczoną umrzeć nigdy i być pogrzebioną. Ujrzał się w rodzicielskim, pańskim domu, naówczas jeszcze otwartym dla całego świata i ożywionym życiem, jakie za tamtych czasów panowało. Wychował się w świetnych nadziejach. Stary ojciec widział w nim przyszłą domu kolumnę. Pan Krzysztof gasił całą młodzież współczesną.
Rodzice Wandy mieszkali o granicę od Pobogowszczyzny: Dzieci bawiły się razem i zakochały sie, gdy o miłości pojęcia mieć nie mogły. Było to uczucie, którego początków napróżno szukał Krzysztof w mrokach najpierwszych lat życia. Śliczna dzieweczka z jasnemi włosami na ramionach, figlarna, wesoła, z oczkami niebieskiemi, jakby we łzach pływającemi, miała zawsze uśmiech na ustach, a smutek w źrenicy. Ten dwoisty wyraz jej twarzy, gotowy do wesela, przeczuwającej boleść, tkwił mu w pamięci. Wiek nie zmienił rysów Wandzi, dziecię wyrosło na dzieweczkę, nie straciwszy ani uśmiechu, ani łzy z powieki. Wśród tych lat nikli, rozstawali się, gubili i znajdowali, zawsze z coraz żywszem uczuciem przywiązania do siebie. Dziećmi zaręczyli się z sobą, starsi zamilkli, nieśmieli mówić, wstydzili się, a kochali. Potem miłość wezbrała, urosła i wylała się przez usta, i Krzyś powiedział jej, że ją kochał, kocha, i że ją jedną wiekuiście kochać będzie...
Rodzice widzieli może i widzieć nie chcieli, młodsi śnili przyszłość, ale czekać musieli. Wśród tych marzeń, jak piorun padła katastrofa ruiny majątkowej Pobogów. Rodzice Wandzi, dla których Krzyś był niegdyś partyą dla córki pożądaną, przelękli się nagle ubóstwa. Wandzię płaczącą wywieziono