Systematycznie bardzo poślinił, obciął, obwinął kończyk cygara, dobył zapałek i pociągnąwszy parę razy, zwolna w dziedzińcu rozpoczął przechadzkę. Staszuk stał na straży od ganku. Zdawał się namyślać co począć.
W lewo była część kamiennego muru obalona, i kupa kamieni przy niej, swobodnie się tu rozgościł i siadł pan Teodor, jak w domu. Oglądał przez szkiełko zamek, patrzał na stojącego Staszuka i oddychał miłem wiosennem powietrzem.
Stary sługa, którego środki obronne się wyczerpały, stał mocno zmięszany, nie umiejąc już radzić. Chciałby był do pana pójść po radę, ale miarkując z obejścia się pana Męczyńskiego, można go było posądzić, że z nieobecności skorzysta, aby szturmem wtargnąć do domu. Staszuk pomyślał, że w poufalszą wdając się rozmowę, może przekonać wreszcie natręta, iż upór do niczego nie doprowadzi. Począł więc kołując, z pozorną obojętnością, zbliżać się ku siedzącemu, który nań wcale nie zważał.
— Pan nie rychło powróci — począł po cichu — wczoraj bardzo się zniecierpliwił i namęczył, to teraz jak w las uciekł, nie prędko go się doczekamy.
— Hm! tak sądzisz? — spytał Męczyński. — Postarzał bardzo?
Staszuk na to niechciał odpowiadać.
— Pan ludzi nie lubi — rzekł cicho — a tu właśnie wczoraj zmuszony był z panem Pawłem się... się tego...
Niechciał, czy nieumiał się wyrazić Staszuk... i powtarzał się tego.
— A! był wczoraj pan Paweł... — rzekł Teodor — osobliwszy traf, że ja zaraz po nim przyjechałem, wolałbym go był wyprzedzić, ale co innego Paweł, z którym nigdy dobrze nie byli, co innego ja, którym go kochał jak brata.
— Ale kilkanaście lat pana tu nie było.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —