Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
—   46   —

i oknami wyglądać... Oczyma gospodarz chodził za nim.
— Ta twoja pustelnia, biedna, odarta, ale wcale ładna.
Odwrócił się i uśmiechnął.
— Wystaw sobie... Wandzię twoją widziałem!
Na te słowe Krzysztof się porwał i wybuchnął:
— Dla czegóż moją! proszę cię, ani słowa!
— Dziwactwo! — mówił Teodor.
W tej chwili odwracając się, spojrzał mimowolnie na twarz Krzysztofowi, przeląkł się i umilkł... Krzysztof stał w płomieniach i nagle zbladł jak trup, drżał cały.
— Przepraszam cię — nie wiedziałem, że to na tobie takie uczyni wrażenie; milczę...
Zdaje się. że te słowa spokojnie wyrzeczone, uspokoiły nieco gospodarza, który ręką powiódł po czole i chcąc przerwać rozmowę, spytał czy nie będzie co jadł pan Teodor.
— Nic osobliwego dać ci nie mogę, bo żyję jak anachoreta — począł uśmiechając się z przymusem — ale chleb i masło, herbatę, a może słomkę z wczorajszego polowania znajdziemy.
— Nie byłbym od tego, żeby co zjeść — niechcę cię nudzić tylko — odezwał się Teodor. — Wiesz co, przyjąłeś mnie i tak wyjątkowo, łaskawie, po bratersku, uczyń dla mnie jeszcze jeden wyjątek. Zamiast się kłopotać przyjęciem, usiądź ze mną do powozu, jedź do mnie. Nikt u mnie nie bywa, nie przyjmę nikogo, pogadamy z sobą... tu... tu...
— Wiem, że tu niewygodnie i biednie — odparł żywo Krzysztof — ale, daruj mi, jechać nie mogę. Nie jeżdżę nigdzie, nie wychodzę za kraj mojego lasu... nie chcę oko w oko stanąć znowu z miejscami, co mi przeszłość przypominają.
— To słabość — przerwał pan Teodor — jesteś pewnie silniejszym, niż ci się zdaje, mój Krzysiu, tyle lat! tyle lat!