— Jesteś jak wszyscy...
Śniadanie w istocie mogło wywołać tę uwagę; w domu była wprawdzie słomka i tę upieczono, ale do niej tylko chleb razowy, masło i jaja dodano. Wszystko to na otłuczonych starych talerzach i na grubej bieliźnie.
Gość bystro spoglądał i uważał wszystko, nic oka jego nie uchodziło; rozmowę począł o lesie, o drogach, o okolicy, kraju w którym nie był oddawna i nią potrafił nawet pana Krzysztofa rozruszać. Chociaż od tak bardzo dawna się nie widzieli, stosunek ów młodzieńczy, pamięć trzpiotowatego Todzia, oddziaływały na Krzysztofa i czyniły go cierpliwym. Uśmiechał się nawet.
Przy Staszuku, który krzątając się, przysłuchiwał z podziwieniem rozmowie, jaka od dawna się nie obiła o mury starej a cichej ruiny, nic ważniejszego mówić nie było można. Po śniadaniu zażądał gość kawy. Sługa spojrzał na pana, on nań wzajemnie, była chwila zakłopotania — gospodarz kawy nie pijał, nie znajdowała się w domu. Teodor domyślił się tego i sam za kawę podziękowawszy, wstał, przechodząc znowu naprzeciw, gdzie się na starej kanapce pod oknem jak najwygodniej umieścił z cygarem.
— No, wiesz Krzysiu — rzekł, podparłszy się na ręku — zgadnij, po co ja do kraju powróciłem? proszę cię, zgadnij!!
— Ażeby gospodarstwo zobaczyć w Zieleniewszczyznie!
— No — swoją drogą, tak... to pewna.. ale między nami mówiąc... powód był inny.
— Inny? to go nie odgadnę — odparł Krzysztof.
— Jesteśmy jednolatki — mówił daléj elegant — chociaż ty z własnej winy w tem kamiennem pudełku zamknąwszy się, daleko rychłej zrzekłeś się młodości
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —