Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
—   52   —

— Czy nie masz myśli odnowienia znajomości i amorów z Wandą, i żenienia się z nią?
— Ja? żenić się! Oszalałeś! — rozśmiał się Krzysztof.
— Bo jeżeli ty rezygnujesz — wiesz, jam się gotów o nią starać.
Rysy słuchającego zmarszczyły się i w mgnieniu oka rozpogodziły; ironiczny uśmiech skrzywił usta.
— Na to mi odpowiedzieć trudno — rzekł sucho — staraj się; lecz pomyśl, co jej przynosisz i czy się to godzi? Niewiem jak te lata spędziłeś, sam mówisz, że dosyć burzliwie, połamane szczątki serca, niedobitki człowieka chcesz złożyć u jej stóp; a gdzież sumienie?
— Przepraszam cię; serce i uczucie wcale się we mnie nie wyczerpało — mówił Teodor — okrutnie się czuję młodym.
Zamilkli obaj; rozmowa się urwała, ukradkiem oczyma się śledzili. Krzysztof spoważniał i chodził zasępiony.
Po chwili jednak gość począł półgłosem.
— Wandzia mi się podoba... wiek dla mnie stosowny, imię, majątek, wszystko... Była nieszczęśliwą, więc nie będzie wymagającą... ja wezmę sobie za punkt honoru być wiernym mężem...
— I sądzisz, że ona cię zechce? — zapytał ponuro Krzyś.
— A dla czegóżby nie? W młodości kobieta marzy, później rachuje... jestem dla niej stosownym mężem i dobrym będę towarzyszem. Do miłości eterycznej nie mam pretensyi, ale stowarzyszenie wzajemnej pomocy wybornie założyć możemy. Zresztą — wtrącił — to są jeszcze rzeczy nad któremi namyśleć się należy; projekta mi się snują różne, jedno tylko stałe mam postanowienie — ożenienia. Z kim? zobaczę. Łatwoby mi było wziąć młodą panienkę, tego się lękam, choć one się bardzo prędko starzeją... zbyt starej baby sobie nie życzę... Wandzia...