Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.
—   59   —

Westchnęli chórem oboje.
— E! — rzekła Wilczkowa — ma on dosyć swojej woli, odkaraska się od nich, nie da sobie sobie praw dyktować.
— To go namęczą przynajmniej, a i tego żal.
— Pewnie żal — potwierdziła kobieta.
Wilczek głos zniżył.
— Już musieli mu dobrze dojeść — szepnął posyłając się nieco ku żonie — kiedy nieboraczysko pierwszy raz się zapomniał i po za granicę z lasów swoich się wywlókł, czego nigdy nierobił.
— Nie może być! nie może! — klaszcząc w ręce krzyknęła zdziwiona kobiecina.
— Alem ja na niego miał oko, słowo daję — dodał Wilczek — cały dzień go nie było w lesie, poszedł zaroślami ku Zamostowu.
Umilkli kiwając głowami.
— A po cóż mu tam było? — cicho spytała kobieta.
— Któż to może wiedzieć — rozumował Wilczek — ja sobie myślę tylko, że tak mu dogryźli, iż pamięć stracił, a błąkał się, już sam niewiedząc gdzie. Jakem tylko zobaczył, że po za granicę się wysunął, zmiarkowałem, że to już coś się niedobrego święci, poszedłem za nim zdaleka. Już ja jego chodzenie znam — dodał stary rękę podnosząc do góry — bo to trzeba wiedzieć też, że każdy człek inaczej chodzi, a nawet choćby i jeden, to od humoru będzie jednego dnia szedł inaczej, a drugiego odmiennie? Bywało, nasz pan to tak mierzonym krokiem idzie, jak zegarek, na nogi nie spojrzy, a nie potknie się, ani kroku przyśpieszy, ani zwolni, a tu naraz, myślałem, że go choroba napadła; wysforował się pędem do granicy, na samym skraju stanął wryty jakby mu co broniło iść dalej, potem, gdyby go co rzuciło, jak się kopnie, ledwiem zaroślami zdala za nim mógł podążyć. O! źle, myślę sobie.