Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.
—   65   —

odpocznę, bom w istocie dużo chodził... A któraż to godzina? — spytał nagle, jakby rozmiar czasu stracił. I jako mieszkaniec lasu, zamiast do zegarka sięgnąć, obrócił się w stronę słońca.
Słońce zachodziło i jaskrawe jego promienie przedzierały się dołem przez las przerzedzony.
— Pan ci u nas przenocować musi, to się rozumie — rzekł Wilczek.
Nic nie odpowiedział Krzysztof i wolnym krokiem poszedł zamyślony ku chacie, dokąd z nim cała rodzina zdążała. Dosia miała widać przywilej przyjmowania pana i dziwnie doń była śmiałą. Wyrosła z dziecka w jego oczach. Ona poprzedziła go do sionki, otwarła drzwi, wprowadziła do izby, którą pańską nazywano i fartuszkiem poczęła ścierać stół i stołki. W jednym kącie stał tapczan pokryty sianem i kilimkiem ze skórzaną poduszką. Na nim zwykle okryty burką sypiał pan Krzysztof; wszystko czego mógł potrzebować było dla niego przysposobione: karafka z wodą, szklanka, a w szafeczce drobne sprzęty i prosta stołu zastawa.
Dosia otworzyła okno, aby powietrze weszło; obejrzała się na okół, poprawiła stołek stojący krzywo, powiesiła strzelbę i torbę na ich miejscu, podsunęła słomiankę, na której w końcu łóżka zwykł był Hermes odpoczywać. Pan Krzysztof, który zawsze z nią wesoło rozmawiał i rozpytywał o jej gołębie i kurze gospodarstwo, teraz padł od razu na tapczan, podparł się łokciem i głowę spuścił jak nieprzytomny. Dosia była nadto roztropną, aby się domagać rozmowy, lecz wybiegła cała przestraszona do matki.
— Matuniu droga, panu coś jest, ja go nigdy jeszcze takim nie widziałam. Czyście to zważali, jaki posępny? Żeby uchowaj Boże nie choroba.
Matka nie chciała widać wtajemniczać dziecka i odpowiedziała krótko:
— Zakrzątniem-no się, aby go czem posilić, ot poprostu się zmęczył.