— Człek, jakby to powiedzieć? a no — rzekł — bardzo zły on nie jest, bardzo dobry też nie, czasem gotów i dobrze zrobić, gdy na humor mu przyjdzie i dopiec gdy się rozgniewa. Żona tam pono więcej znaczy, niż on sam. Córek mają dwie. Ludzie się już śmieją, a mówią, aby pan Męczeński tam pomieszkał, jedną pewnie za niego wydadzą. Dziewczęta piękne i sprytne, a choć to młode, a pan już podtuptany... dla majątku....
— Już o tem nawet mówią? — podchwycił pan Krzysztof żywiej — słyszeliście.
— No, zwyczajnie, ludzie sobie po ludzku rzeczy kombinują — ciągnął Wilczek — nie ma nic niepodobnego, wszystko to może być.
— Zdaje mi się, że pan Teodor wyżej patrzy — wtrącił Krzysztof.
— Ja też nic wiedzieć nie mogę, a powtarzam jaśnie panu słyszane. W niedzielę u kościoła szlachta sobie drwiła, to się słówko o uszy obiło.
Zamyślił się pan Krzysztof, a że rozmowa się przerwała, Wilczek, który postrzegł, że jeść przestał i do gawędki ochoty wielkiej nie miał, wysunął się pocichu. Dosia, która czatowała tylko na to, przybiegła zebrać resztki wieczerzy.
Stanęła u stolika.
— Coś pan mało jadł? — spytała — czy nie było do smaku?
— Owszem, moje dziecko, dziękuję ci, dobre to było, bo dobrem sercem dane, ale już jestem syt i mam dosyć.
— Niech-że pan sobie spocznie, ja już w domu z matką dopilnuję, aby hałasu żadnego nie było — mówiła sprzątając Dosia. — Woda jest, może okno zamknąć?
Szczebiotała tak, pan Krzysztof zdawał się prawie słyszeć, uśmiechał się dziewczęciu.
— Rób jak chcesz, wszystko jedno, dobrze, tak... co ci się podoba.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —