Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.
—   82   —

Jejmość ruszyła ramionami.
— Byle tylko pomieszkał tu, to mu Liza głowę zawróci — rzekła cicho — to tak, jak amen w pacierzu. Człowiek z wielkiego świata, ona do takich ma szczególny pociąg. Dla starego bałamuta takie dziewczę jak malina...
Spojrzeli po sobie.
— Ale by biedna Liza — począł mąż.
— Dlaczego ma być biedna! co znowu! Starego wodzić będzie jak zechce, toć to przecie dla kobiety, jeśli nie całe szczęście, to połowa większa. Człek majętny, z imieniem, ze stosunkami.
Poczęli oboje potrząsać głowami.
— Tylko mój jegomość — dodała matka — cicho, Lizie o tem ani wspominać, to przyjdzie samo... zobaczysz. Nabrałaby wstrętu gdyby jej narzucano, a sama, ręczę, że się zaraz weźmie do niego, i... że zbałamuci, to zbałamuci.
— Gdyby się z nią ożenił, a no, jabym na Zieleniewszczyźnie gospodarował, i na całe życie bylibyśmy spokojni. Przytem przez stosunki i Misia by lepiej za mąż wyjść mogła.
— Już dosyć, cicho! cicho! — oglądając się dokoła, odezwała pani i drut od pończochy położyła na ustach, wskazując na drzwi.
Ostrożność była w istocie potrzebną, ale zapóźną, Liza w tej chwili pierzchnęła po cichu od drzwi wysłuchawszy rozmowy, z główką zaognioną. Myśl macierzyńska przypadała jej do smaku; miała cel, miała zajęcie i w przyszłości świetny los, ku któremu godziła zawsze. Nietylko się jej to dziwnem nie zdało, ale nadzwyczaj trafnem i z rodzicielską troskliwością obmyślanem.
Zataiła przed Misią zdobytą podsłuchem tajemnicę.
Nadjechał pan Teodor. Pierwszych dni mało się pokazywał na folwarku, nie narzucano mu się wcale. Zamorscy czem mogli służyli, a potrzeba by-