ści do niego, ale gdyby ludzie trochę mu gwałt zadali, gdyby się oni troszczyli, gdyby mu rękę wyciągnęli, podźwignąćby go było można i mnie się zdaje, że dziś jeszcze...
Hrabina milczała ciągle, Adryan się rozgorączkowywał.
— Myślę — rzekł — pogodzić go z bratem, to będzie pierwszym krokiem do przejednania go ze światem.
— A! ty mój drogi zarozumiały młodziku! — przerwała hrabina — jakże ty śmiesz się porywać na to, czego nikt nie mógł dokazać?
— To właśnie młodzików zadanie — rzekł Adryan — jesteśmy trochę ślepi, niewidzimy niebezpieczeństwa i często go przez to samo unikamy. Dlaczegożbym nie miał spróbować? Plan już osnuty: biorę z sobą synka pana Pawła, który goreje do konia. Chłopiec zrobi pod mojem okiem przejażdżkę małą, a stryj musi go dobrze przyjąć i pokochać. Dziecko będzie najlepszym pośrednikiem do rodziców.
— Myśl wcale oryginalna — zawołała hrabina — ale, ale, ale...
— Spróbuję — rzekł Adryan — powtarzam cioci, szkoda człowieka, przyznaję się, że gdybym mógł pomyśleć, że choć w najmniejszej części przyczyniłem się do złamania mu życia, chwili bym nie miał spokojnej.
Ostatnie słowa wymówione niby nieumyślnie, aż drganie nerwowe wywołały w hrabinie, która się wstrzymała trochę, jakby chciała coś powiedzieć, i szła dalej z głową spuszczoną. Adryan zwykle wesoły, powracał z zamku jakby podraźniony. Schylał się po trawy stojące nad drogą, rwał je, plótł w rękach, rzucał, zaczepiał gałęzie wierzb zwieszone nad głowami, potykał się na kamieniach, Wanda widocznie chciała odwrócić rozmowę od przedmiotu niemiłego i zagadnęła coś o Teodorze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —