Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
—   100   —

kłaniając się stanął tak przed panem Krzysztofem, że mu się mógł lepiej przypatrzeć, zdziwienie i niepokój odmalowały się na jego twarzy. Wacek był do ojca bardzo podobny.
— Kto taki? — zapytał Krzysztof wskazując na niego.
— Krewny mój.
Oczy Krzysztofa skierowały się znowu na stojącego Wacka, który nawzajem ciekawie mu się przypatrywał.
— Ten kawaler — rzekł Adryan — pierwszy raz pewnie w życiu widzi taki stary zamek, nie dziw że mu to wszystko ciekawe.
— Nie ma nic ciekawego, ruina, kupa gruzu i po wszystkiem — rzekł prędko pan Krzysztof — mieszkanie puszczyków takich, jak ja.
— Przed kilku dniami miałeś tu pan z nas gości — dodał Adryan.
Krzysztof się zarumienił nieco.
— Proszę panów siadać — rzekł odwracając rozmowę.
— Moja ciotka, której ja miałem szczęście towarzyszyć, ubolewała nad tem, żeśmy go tu nie zastali.
— Bardzo żałuję — krótko bąknął Krzysztof.
— Teraz pan jesteś zmuszonym wywdzięczyć się nam wizytą.
W czasie tej rozmowy Wacek pilno się pokojowi i sprzętom przypatrywał, a pan Krzysztof równie ciekawie chłopcu. Można było posądzić, że w nim odgadywał dziecię brata.
— Zkąd jest pański krewny? — zapytał.
— Tu w sąsiedztwie mieszkają rodzice.
Już się usta Wackowi otwierały, by powiedzieć, w Pobogowszczyznie, gdy Adryan w czas spojrzał nań i wstrzymał zdradzenie tajemnicy.
— Pan pewnie, jak ja, lubi taką ochoczą młodzież, jak ten oto pan Wacław. Powiadam panu, do