Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
—   112   —

— I, proszę jegomości — dodała z cicha — on tak na bałamuta nie wygląda, a ja znowu nie jestem łatwa, żeby mi kto bardzo głowę zawrócił. Chwilkę pogadać z takim panem, co rozumno i pięknie mówić umie, zawsze się czegoś nauczy...
— A! czasem więcej niż potrzeba — rzekł Krzysztof — wierz mi. Trzpiot jest.
— Jak jegomość zakaże!
— Co ja mam kazać lub zakazywać — ofuknął stary — to do ojca i matki należy.
— E! e! — zawołała Dosia — ojciec i matka znają mnie i wierzą, oni też ani kazać, ani zakazywać nie będą, jać trochę rozumu mam.
— No, zapewne, ale jak ci się bałamut podoba?
Milczała Dosia zamyślona.
— A cóżby to było złego?
— Gdybyś go pokochała.
— Gdzie zaś! — odparła spokojnie Dosia — mnie się to zdaje niepodobnem, nie można się pokochać nierównym, tak jak się rozmówić niepodobna, gdy jeden stoi na górze, na dole drugi.
Krzysztof popatrzał na nią, wydała mu się rozsądną i chłodną.
— No, tak prawdą a Bogiem, podobał ci się?
Wilczkówna jakby w sercu prawdy szukała, pomyślała nieco.
— A, pewnie — ozwała się rumieniąc — jakby się podobać nie miał. Chłopak chwat, i znać nie pieszczony, bo stoliki nosi w ręku, a o piękne słowo mu nie trudno i nie brzydki, i śmiały.
— Wszystkie przymioty — mruknął stary ponuro. — Tem ci gorzej, moja Dosiu, życzę więc szczerze, gdyby panicza znowu napadło u chaty pragnienie niech mu lepiej matka wody wyniesie, albo chłopak.
— Jak każecie — rzekła Dosia posłuszna — tać to wy to lepiej znacie, co trzeba, a co się nie godzi. Śmiałe dziewczę zadumało się, i poszło do robo-