Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

ty, a gdy Wilczek nadszedł, Krzysztof go wziął na stronę.
— Był tu, słyszę, ten panicz z Zamostowa — rzekł cicho — żeby się tu nie plątał tylko koło Dosi. Wpadła mu w oko, on jej, a do czego się to zdało?
Wilczek się rozśmiał.
— A! jaśnie panie — rzekł — o nią się nie bójcie! żebym tak zbawienia pewnym był, jak tej dziewczyny! Nic się jej nie stanie. Niech się on jej boi, nie ma się ona lękać czego. Rozum ma.
— Ale to młode — dodał Krzysztof.
Machnął ręką ojciec.
— Niech pan będzie spokojny, byle się krok posunął zbyteczny, da mu ona taką odprawę, jak należy, o to frasunku nie mam.
Niewypadało więc i panu Krzysztofowi tak bardzo się troszczyć, ale pomyślał sobie, że jednak na tę wielką miłość dziewczęcia dla siebie, z którą się tak oświadczyła, wiele rachować się nie godziło. Parę słów młodego chłopaka już ją ostudziło. Poszedł w las zamyślony.
— Nie bardzobym ją ożenieniem uszczęśliwił — rzekł w duchu — ale też dać o tem pokój myśleć.
Zamierzył, jeśliby Adryan nadjechał, dać mu, tak zdala, nauczkę, ażeby dziewczę szanował i do Wilczków na rozhowory nie uczęszczał. Wieczorem powróciwszy dosyć znowu smutny, gdy przewracał po szufladkach wpadł mu w rękę papier z kilką słowy przez Wandę nakreślonemi, stanął zadumany nad niemi.
— Pojechaćby tam potrzeba, ażeby się nie okazać mściwym i gniewnym — lepiej obojętnym. Pojechać trzeba, powtórzył.
Jazda nie była tak łatwą, wózek ubogi, którego się nigdy nie wstydził dawniej, zdał mu się śmiesznym. Nie chciał wystąpić, jak bernardyński kwestarz przed pałacem. Konia wierzchowego dobrego