Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
—   114   —

nie miał. Pieszo nie było daleko... pieszo pustelnikowi były najprzyzwoiciej.
Pójdę pieszo! co mi to szkodzi.
Dzień jeden upłynął na rozmyślaniach, drugiego rosła już niecierpliwość, ubrał się trochę staranniej, niż zwykle, a że lasy swe znał tak, iż drogi nie potrzebował się pilnować, poszedł wprost ku Zamostowu.
Była godzina popołudniowa, słońce dopiekało, wydobywszy się z puszczu w zarośla, skierował się ocienioną ścieżyną, którą po raz pierwszy już przebył, gdy z rozbudzonemi wspomnieniami, mimowolnie biegł w nadziei zobaczenia hrabiny. Drożyna ta prowadziła nie od strony pałacu, ale w kończyny parku.
Gdy rów opasujący go zobaczył pan Krzysztof, niemal chciał się cofnąć. Strach go jakiś ogarnął. Wstydził się tego uczucia i zebrał na męztwo. Od pola furtka ogrodowa stała na pół otwarta. Wszedł nią do parku.
Z tej strony był on rodzajem starego lasu, niemal dziko puszczonego, mnóstwo czapli gnieździło się na ogromnych osadach nad stawkiem i wrzask ich słychać było nad głowami, Żwirem wysypana drożyna wiła się między zaroślami. Gdzieniegdzie przecięty widok w dali dozwalał ujrzeć to budowelkę jakąś, to ugrupowane jakby umyślnie dla perspektywy drzewa. Cicho tu było, pięknie i smutno. Gospodyni snać ogród stworzyła na obraz i podobieństwo swoje, poważnym, zamyślonym, ponurym.
Pan Krzysztof szedł nie śpiesząc, nie szukając drogi, błądząc trochę, doświadczając jakiegoś błogiego uczucia, które mu dawała myśl, że był tam, gdzie ona mieszkała, królowała, rządziła, i gdzie jej stopy tysiąc razy wycisnęły się na wilgotnym piasku.
Tak idąc, wyszedł wreszcie na zieloną, szeroką łąkę wśród której kilka drzew stało samotnych; po brzegach jej wdzięcznie pożenione różnych barw za-