Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
—   117   —

milkła, długo czekać musiała na odpowiedź, nareszcie otworzył usta pan Krzysztof.
— Pani byłaś zawsze tak dobrą — rzekł — że mnie przebaczysz winy. Czym winien, nie wiem, ale jeśli jest wina, ta nigdy na kobietę nie spada.
— A! nie mówmy o przeszłości — przerwała hrabina — nie dotykajmy jej. Cóż skargi pomogą? życia upłynionego wskrzesić nie można. Szczęśliwą jestem, że was widzę spokojnym i przejednanym z życiem, a mam nadzieję, iż przejednacie się też i z ludźmi, a wreszcie z tą biedną kobietą, którą ja jestem.
Rozmowa tak poczęta, byłaby nie wiem jaki obrót wzięła, gdyby ze strony przeciwnej nadchodzący Adryan, który nucił piosenkę wesołą nie zjawił się niespodzianie. Spostrzegłszy gościa, o którym nie wiedział, którego się tu niespodziewał i widząc go siedzącego spokojnie przy ciotce, chciał się cofnąć nimby go zobaczono, ale hrabina skinęła na niego. Było za późno.
— A! to gość drogi! — zawołał zbliżając się Adryan — ale, gdzież, jak, którędy?
— Zabłądziłem w lesie i wszedłem od parku — rzekł Krzysztof, witając się — a byłem tak szczęśliwy, żem tu zastał panią hrabinę.
Wanda wstała i uprzedzając idących za nią, powoli iść zaczęła ku pałacowi. Krzysztof stał się milczący, nadto był wzruszonym jeszcze kilką słowy, które zamienili z sobą; hrabina weselszą może być chciała, niż w istocie się czuła. Adryan nie krył radości, jaką mu sprawiło to spotkanie. Gniewał się tylko na siebie, że nadszedł tak nie w porę, obiecując to sobie wynagrodzić, jak najtroskliwszem czuwaniem nad tą parą, której niemal opiekunem być pragnął.
— To są stare dzieci — myślał — potrzebujące pokierowania niemi, więcej niż młode dziatki, szczęściem, że ja tu jestem, i że się w dobre ręce dostali.
Na ganku siedziała z robotą kanwową, pomiętą i od lat trzech będącą prawie w jednym stanie panna