Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
—   122   —

— Na bardzo zajmujący przedmiot wprowadziliście państwo rozmowę — wtrąciła hrabina — ale przewiduję chwilę, gdy w mgły metafizyczne nas uniesie. Czyby go zmienić nie wypadało?
Pan Krzysztof, który się przypatrywał ciekawie złośliwej kuzynce, do niej mowę obrócił zupełnie spokojnie.
— Spytałaś mnie pani o Wilczków — rzekł — ta rodzina była niemal całem mojem towarzystwem przez długie lata, gdym z umysłu od wszelkiego unikał, cóż dziwnego, żem się przywiązał do niej. Wielem się też mógł od niej nauczyć.
— I jakże się po tych ideałach wydaje teraz nasz biedny świat? — spytała Kornelia.
— Jeszczem się nie miał w nim czasu rozpatrzeć — rzekł pan Krzysztof.
— Z góry odgaduję, że o nas wypadnie sąd niekorzystny — mówiła Kornelia.
— Nie wiem — spokojnie odparł Krzysztof — człowiek w ogóle jest bardzo różny, a zawsze ten sam, gdy się w niego głębiej wpatrzy. Cywilizacya jest jak politura, która z drzewa dobywa piękne słoje i sęki na widok powszechny, ale natury jego nie zmienia.
— Szczególniej o sęki się obawiam — rozśmiała się stara panna.
— Samotność i cierpienie uczą pobłażania — rzekł pan Krzysztof. — Wszędzie złe i dobre się mięsza, idzie o to, co przeważa.
Pan Krzysztof mniej się dzikim i dziwnym wydał niż się może wszyscy spodziewali, on sam nie poznawał siebie, tak nań oddziaływało towarzystwo; widok hrabiny, jej odzyskana uprzejmość i uśmiech sympatyczny Adryana. Na stole leżało kilka rozłożonych książek, machinalnie wziął jednę w rękę,
— Miałeś pan przynajmniej książki na zamku? — zapytała hrabina.
— Nie zbywało mi na nich, ale mogłem mieć tylko stare, nowe mnie nie dochodziły, żyłem cały