Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

stłumiony i zmęczony, przypominał jéj Krzysia; serce biło, sama siebie nie rozumiała Wanda.
Co się działo z Krzysztofem, tego z twarzy obumarłej wyczytać nie było można.
Wszedł tu rozdrażniony, poruszony, obawiając się wybuchu; kilka słów rozmowy zepchnęły go na stanowisko tak nizkie, tak podrzędne, iż ani serca ani oczów nie śmiał podnieść ku niej. Siedział milczący, czekając jakiegoś ratunku i wyzwolenia.
— Dziwnie odmienne były nasze losy — jasnym, spokojnym głosem poczęła hrabina, jakby tylko dla utrzymania obojętnej rozmowy — pan siedziałeś zamknięty w ciasnym obrębie swoich lasów, ja musiałam latać po świecie. Zwiedziłem całą prawie Europę.
— Wątpię byś pani co innego znalazła w niej nad to, com ja widział w swych lasach — rzekł Krzysztof. — Ludzie są wszędzie ci sami, a natura, choć bardzo rozmaita, wszędzie piękna.
— Przyznaj pan jednak że to zamiłowanie odludzia, to dziwactwo. Gniewasz się pan na świat, niechcąc może przyznać, że nierad jesteś z siebie.
— Ale ja się na świat nie gniewam — uśmiechając się rzekł Krzysztof — a z siebie nigdy nie byłem zadowolniony, i do tego przyznaję się chętnie.
— Udana pokora — szepnęła hrabina, znajdując jakąś przyjemność w znęcaniu się nad panem Krzysztofem.
— Bardzo pani dla mnie jesteś niełaskawą — głos zniżając odezwał się pan Krzysztof. — Po latach wielu przyszedłem zmuszony, na chwilę, naprzykrzyć się pani; w życiu się więcej nie zobaczemy pewnie nigdy, godziż się być tak nielitościwą?
Hrabina się zarumieniła.
— Nie rozumiem tego czem mi pan grozisz, że się już więcej nigdy widzieć nie mamy — podchwyciła szybko — byłoby to śmiesznem i kompromitującem dla nas obojga. Jeżeli o co go prosić mogę to właśnie, byśmy jako dobrzy dawni znajomi widywać się mo-