Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.
—   15   —

— Pani by to z łatwością przyjść mogło — szepnął wzdychając Teodor.
— Nie zrozumiałeś mnie pan — poprawiła się rumieniąc. — Pan Krzysztof stał się mizantropem, trzeba go z tego wyleczyć, bo to po prostu choroba.
— Wszyscy co z początku na ideały chorowali, kończą na mizantropii — rzekł Teodor.
Panna Kornelia, która na chwilę się oddaliła zajrzeć co się dzieje z herbatą, oznajmiła, że ją podano. Nie można było odmówić uprzejmemu zaproszeniu gospodyni. W sali jadalnej stał już wyprostowany i milczący pan rejent.
Był-to z bardzo dawnych czasów znajomy i przyjaciel niegdyś młodego jeszcze pana Krzysztofa, który straciwszy go z oczów, o losach jego nie wiedział wcale. Rejent wiedząc o przybyciu Poboga, zawczasu mu się zdala uśmiechał, gdy pan Krzysztof, który od razu twarzy zmienionej przypomnieć sobie nie mógł, patrzał nań jeszcze zdziwiony tym wyrazem fizyognomi prawie obcej.
Rejent się zbliżył wzruszony cały.
— Panie Krzysztofie dobrodzieju! pan mnie nie poznaje? — zawołał.
Głos ten rozbudził pamięć pustelnika, który z całą żywością serca drgającego jeszcze świeżem wzruszeniem, począł ściskać rejenta. Hrabina, która się tyle uczucia nie spodziewała w mizantropie, patrzała nieco zdziwiona.
Odeszli na stronę obaj.
— Po latach tylu... o mój Boże! — mówił urywanemi słowy rejent — jakżem ja szczęśliwy, że widzę pana. Wiedziałem o nim alem szanował wolę jego, i nieśmiałem mu się naprzykrzać.
— Dobrześ uczynił, panie rejence, jam się skazał na dobrowolną samotność i zdobyłem na niej spokój, naruszać go tak jak spokoju grobów, niegodziło się. Dziś, gdy cię widzę, rad jestem.