Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.
—   18   —

mi nikt nie wybije z głowy: była mocno poruszoną, serce jej biło, wspomnienia się odezwały. Na chwilę mogła być podraźnioną. Pojedziemy raz drugi i wszystko się zmieni, a ja jeszcze będę drużbą na twojem weselu.
Krzysztof porwał się z krzesła śmiejąc.
— Noga moja tam nie postanie nigdy. Jadę do domu i żadna moc ludzka ztamtąd mnie nie wyciągnie, ani ty, ani nikt! Dosyć tego. Jestem na długo a długo wzburzony, gniewny, nierad z siebie i nieszczęśliwy, tom winien tobie.
Noc już była, pomimo to pan Krzysztof domagał się koni do chaty Wilczka i koniecznie chciał odjeżdżać natychmiast. Teodor zaklinał go na wszystko aby pozostał, obiecywał go odwieźć nazajutrz, nic nie pomogło.
— Jeśli mi nie dasz koni, pójdę piechotą — odparł spokojnie — nawykłem do długich wycieczek, to mi wszystko jedno.
Nie było sposobu, niechcąc go więcej draźnić posłał Męczyński po konie, pożegnali się zimno. Krzysztof śpieszył, pilno mu było zostać z samym sobą; skoczył na bryczkę, ręką jeszcze pożegnał brata i kazał jechać ku swym lasom.
W półtorej godziny, gdy już wszyscy spali we dworku, Grzmilas zaczął szczekać okrutnie i wszystkich pobudził, Krzysztof wchodził na dziedzińczyk i co żyło zerwało się, aby mu nocleg przysposobić.
Stary leśniczy chciał pana zabawiać rozmową, ale się wprędce przekonał, że był w tem niemem usposobieniu, w którem słowa z niego dobyć nie było podobna.
Dosia, która posługiwała, wróciwszy do matki, szepnęła:
— Coś mu się stać musiało? Bóg wie, chmurny jak noc, ja go z jednego wejrzenia poznam! Biedny człek!!