Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
—   20   —

a nim odbywała się rozmowa na migi. Magdzia go wstrzymywała od jakiegoś wybryku, pokazując mu ojca drutem od pończochy.
— Już chyba Teodor dziś nie przyjedzie — odezwał się pan Paweł do żony — przysłał się dowiadywać czy jesteśmy w domu, miał na pewno przyjechać, a tu wieczór już... i nie ma go. To bałamut, z podwieczorkiem nie trzeba czekać na niego, każcie dawać.
— Jeszcze chwileczkę się wstrzymajmy — odezwał się łagodny głos kobiety — może nadjedzie.
Paweł na zegarek spojrzał. — Siódma godzina.
— Człowiek z wielkiego świata — przemówiła pani Pawłowa — u nich godziny inne mają znaczenie. Wstają o południu, a kładą się po północy.
Gdy to mówili, niepoczesny człowieczyna na lichym koniu zatrzymał się u wrót, konia przywiązał do słupa i sam trzymając w ręku biały papier, zbliżył się ku lipom. Pan Paweł podszedł.
— Zkąd to?
— Z Zieleniewszczyzny.
Prędko rozpieczętował kopertę gospodarz, rzucił okiem na kartę i krzyknął tak jakoś dziwnie, że żona rzuciwszy pończochę podbiegła ku niemu. Dzieci zdziwione zostały przy stoliku.
Pawłowstwo oboje z pochylonemi nad listem głowami czytali. Był następującej treści.
Niemogę dziś do kochanego kuzyna, a co gorzej, przykrą mu udzielić muszę wiadomość. Pozawczoraj byliśmy z panem Krzysztofem w Zamostowie; późno w noc naparł się powracać do domu, a raczej do chaty Wilczka. Co się potem stało — niewiem, ale Wilczek dał mi znać, że nad rankiem wybierając się na polowanie, Krzyś nieostrożnie obszedł się ze strzelbą, i cały nabój w lewy bok sobie wpakował. Nim przybyłem, felczer wezwany z miasteczka już mu loftki powyjmował, rana niebezpieczna, pierś przestrzelona, cudem jakimś niepojętym serca nie tknął i zdaje się, że żaden ważniejszy organ nie ucierpiał.