Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.
—   24   —

a rękami konwulsyjnie odpychającego ratunek. Na stole leżała torba i przybory myśliwskie Wilczka. Zaniesiono go gwałtem na łóżko i szlachcic mimo oporu ranę poobwiązywał, chłopca wyprawiono po felczera i do mnie. Przybyłem razem prawie z nim... zdawało się że nie ma ratunku. Męczył się okrutnie; wołał: Dajcie mi umrzeć!... Scena była dziwna. Dosia u nóg łoża uczepiona u jego ręki i jak obłąkana, Wilczakowa, on sam... wszystko to jęczące i ryczące z płaczu. Przystąpiłem i ja. Udało się nam wszystkim razem zmusić go do posłuszeństwa i dozwolenia opatrzenia rany z której felczer najprzód szczęściem po żebrach poosuwane loftki powyjmował. Upływ krwi był ogromny... rany szkaradne. Od czasu jak się dał opatrzeć, słowa nie można dopytać się, milczy, usta zacięte, oczy zamknięte. Daję z sobą robić co chcą, lecz jest jakby obumarłym. Ból mu jęku nie wycisnął z ust.
— Cóż to było? przypadek? — zapytał Paweł.
Teodor chwycił się za głowę i stęknął.
— Przypadek!... mówmy że to był przypadek, chociaż, nie pojmuję takiego przypadku, ani takiego samobójstwa.
— Byliście tego dnia w Zamostowie? — podchwycił Paweł. — Po co?
Teodor się w piersi uderzył.
— Zapytaj tego głupca który stoi przed tobą! po co? tak? po co go wozić tam było, ażeby się w nim odezwała stara boleść, której on długiemi latami w sobie nie zwyciężył? Ale któż mógł przewidzieć, kto się mógł spodziewać takiej głupiej namiętności w człowieku zestarzałym, ostygłym. Jam go tam zawiózł...
— To nie mogło być samobójstwo — przerwał Paweł.
— Mówmy tak — ja wiedzieć nie chcę nic... sumienie by mnie gryzło całe życie. Wilczek powiada, że nie jeden raz tak zrana wybierał się na polowanie,