Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.
—   34   —

wało się z ust jej nigdy. Kuzynka była tem dotkniętą, uważała to za brak zaufania, choć skarżyć się nie mogła, aby ktoś inny go więcej posiadał. Hrabina jednaką była dla wszystkich. Myśli swe kryła w sobie, żyła z niemi i trawiła się niemi.
Już tego dnia mniej znać było po niej doznane wrażenia, a jedna tylko panna Kornelia mogła ten odcień małego rozgorączkowania w niej ocenić, który się jeszcze czuć dawał we wszystkich czynnościach. Udawała nawet wesołość chwilami, chociaż śpieszyła z nią, bo by długo w tonie tym wytrwać nie mogła. Osamotnione życie, nawyknienie do obcowania samej z sobą, nauczyły biedną kobietę tego smutnego zamykania się w sobie, które pan Krzysztof, oddzielając się gwałtem od ludzi, wyrobił mechanicznie, jeśli się tak nazwać godzi.
Drugiego czy trzeciego dnia, jakieś przyobiecane rośliny z ogrodu w Zieleniewszczyznie, służyły za doskonały powód do napisania grzecznej karteczki do pana Teodora, w której, jakby od niechcenia, wyrażone było życzenie, aby ją kiedy odwiedził. List ten nie zastał Męczyńskiego w domu, gdy zawsze jeszcze był przy chorym, odesłano mu go dopiero przy zręczności i późno, do czego, nie ręczę, żeby się Liza nie przyczyniła... niechcący.
Upłynęło parę tygodni, Krzysztof miał się znacznie lepiej. Troskliwość Teodora o jego zdrowie zbliżyła ich znowu do siebie, tak jak byli niegdyś w młodości. Chory, który długo zbywał wszystkich milczeniem, powoli dał się wyciągnąć na rozmowę bratu. Życzył sobie być już przeniesionym do zamku, aby nie ciążyć Wilczkom, ale mu Teodor przedstawiał, że nigdzie tak czule doglądanym być nie może, jak tutaj.
Jednego poobiedzia, gdy się Krzysztof mógł już podnosić siedział ostawiony poduszkami sam na sam z Teodorem, Męczyński puścił cugle żartobliwości, która go czasem napadała. Nie było nikogo w pobli-