Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.
—   39   —

— Słuchaj, Krzysiu — rzekł — dobry jesteś człowiek, a zły by od ciebie gorszym być nie mógł w niektórych sprawach.
— Naprzykład? — zapytał chory.
— Jak można być tak zawziętym przeciwko rodzonemu bratu?
— Nie rozumiesz mnie nigdy — odezwał się Krzysztof — zawzięty nie jestem, ale go znać nie chcę. Na świniach się majątku dorobił, handlarz, przekupień, niechcę go znać, powiadam ci. Wszedł między innych ludzi, niechże mi da pokój.
— W istocie nie rozumiem cię, bo w ten lub inny sposób mało kto świniami lub niewiele szlachetniejszemi przedmiotami nie handluje. Wszyscy mu oddają sprawiedliwość, iż człowiek jest uczciwy, zacny i prawy.
— Niech-że się z nim noszą — przerwał chory — niech będzie jakim chce! Niechciał mnie słuchać, poszedł swoją drogą, poszczęściło mu się, kapcańską krew w drzewo genealogiczne wprowadził.
— Kobieta poczciwa, żona dobra, a matka jakich mało — począł Teodor. — Alboż to szlachta nie żeniła się u nas z chłopkami i z mieszczankami, przecież mężowskie szlachectwo zacierało roturę. Zdaje mi się, iż Pobogowie są dosyć dobrą szlachtą, by się kilku kropel innej krwi nie obawiali.
— Zapewne — potwierdził Krzysztof — a dlatego między Pawłem, a mną rozbrat wieczny.
Teodor ruszył ramionami.
— Jeszcze raz trzeba powtórzyć, że się nierozumiemy — rzekł cicho. — Ci ludzie dla ciebie mimo twojego dziwactwa są z poszanowaniem i przywiązaniem, na które dalipan nie zasłużyłeś.
— A tak! wiem, Paweł co trzeci, czy co drugi dzień przyjeżdża się dowiadywać czym nie umarł, bo by mu lasy do Pobogowszczyzny się przydały — rozśmiał się szydersko pan Krzysztof — nieprawda? Ale