Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.
—   58   —

— Milczę więc — rzekł Teodor kłaniając się — ale innego coś dopowiem. Do tego stopnia oszalał i czuje, że żyć nie potrafi z tą miłością, iż w najtrywialniejszy sposób chce ją zabić w sobie.
Hrabina nie rozumiejąc podniosła oczy, które zdawały się łzami zaszłe.
— Chce się ożenić z córką leśniczego, sam mi to mówił.
Uśmiech dziwny skrzywił usta hrabiny, nie odpowiedziała nic.
— Są rzeczy, których nie mogę zrozumieć i wolałabym nie słyszeć — odezwała się z powagą — nie mówmy o tem, proszę pana.
Teodor napróżno chciał się dobadać z twarzy, z mowy hrabiny, jakie to zwierzenie mogło wrażenie uczynić na niej. Twarz powlekła się posępnym jakimś wyrazem, tajemniczym, czoło zmarszczyło, była wzruszoną, lecz litość czuła, czy oburzenie, tego odgadnąć nie umiał. Zmieniła natychmiast rozmowę, wstała z ławki na której usiedli na chwilę i skierowała się ku pałacykowi, na którego ganku widać było stojącą pannę Kornelię.
— Pani — rzekł po przestanku długim Teodor — tyle już niedorzeczności popełniłem dzisiaj, że jedna więcej, nie potępi mnie. Zuchwałe rzucę pytanie, ale od niego los mój zależy. Mówiłem o Krzysztofie, powiem o sobie. Stan jego serca jest moim.
— W kimże się pan kocha? — zimno zapytała hrabina zwracając nań oczy.
— Pani mnie nie zrozumiała?
Wanda popatrzała nań długo, pytająco, z wyrazem nielitościwego politowania.
— Cóż to ma znaczyć? — spytała — czyżbyś pan chciał mi uczynić ten zaszczyt i pomyślał — o mnie!
— Sposób, w jaki mnie pani pyta, już mi usta zamyka.
— Nie miej mi pani za złe — dokończyła hrabina — cenię pana, szacuję, chcę byś mi zachował swą