Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.
—   109   —

— Siłą, gwałtem, możecie na mnie wymódz co chcecie, to rozbój, ja zaniosę skargę — począł wołać.
Krzysztof patrzał na swoją dubeltówkę jakby go ochota brała, bez dalszych korowodów wziąć się do niej.
— Tak nikczemnemu człowiekowi możnaby bez zgryzoty sumienia w łep wypalić — rzekł zwolna — szkoda, żem tego nie uczynił od razu. Daj słowo, i idź precz, a potem skarż. Skarżyć będziemy oba, a do sprawy pociągniemy świadków, nic już nie będzie do stracenia.
— Ale ta nieszczęśliwa kobieta — zawołał Adryan.
— Nieszczęśliwszą przez to nie będzie — dodał Krzysztof.
Kasztelanic stał jak wkuty, blady i widocznie wahając się co pocznie.
— Słowo niech da, i niech idzie gdzie chce — powtórzył Krzysztof. — Słowo niech da.
Uśmiech jakiś dziwny, ironiczny przekrzywił usta panu Waleremu.
— Przemocy uledz muszę — rzekł — i niewiele na tem stracę. Prędzej później poszedłbym i tak ztąd. Snać miłościwa pani sama nasadziła na mnie zbirów.
— Milczeć! — zawołał Krzysztof — idź paćpan i nie wracaj. Gdybyś sprobował się tu pokazać będziemy wiedzieli co z tobą uczynić mamy. Bądź waćpan zdrów.
Kasztelanic, jak gdyby gardził napastnikiem, ręce obie włożył w kieszenie, odwrócił głowę i nic nie mówiąc wolnym krokiem poszedł w zarośle. Adryan i Krzysztof, którzy go oczyma ścigali, zostali w miejscu.
Jeszcze z oczów nie stracili uchodzącego, gdy Adryan ręce załamawszy zawołał do Krzysztofa: